Nie mamy żadnej religii, znaków drogowych ani ogrodów zoologicznych. Nasze serca są zimne. Przestały broczyć. Koniec chłosty i pokuty, bat i rózga leżą w kącie. Mijają lata, a chłodne skorupy świątyń stoją puste, trwa karnawał. Nigdy nie jesteśmy zmęczeni . Nigdy o nic nie prosimy. Żadnego oszukiwania, tanich trików, krwawych potów. Koniec postów, umawiania się na lepsze życie tam gdzie daleko, może kiedyś w innym świecie, targowania, zbierania punktów za dobre uczynki i szlachetne myśli.

Nie zwracamy uwagi na innych. Ledwo się dotykamy, jeśli w ogóle to raczej przypadkowe muśnięcia, czasami jakiś lekki pocałunek, głowa wtulona w brzuch, zadrapanie na policzku. Fizyczność nie jest naszą najmocniejszą stroną. Coś wlane do czegoś bezkształtnego. W ustach czujemy smak skorodowanej stal i soli.

Przyszłość kryła się w scenariuszach tandetnych filmów science fiction z XX wieku, które oglądaliśmy jako dzieci w centrach handlowych. Z braku innych instrukcji oparliśmy się na tym co wymyślili zidiociali reżyserzy filmowi. Nie mieliśmy czasu snuć własnych wizji. Nie mamy zbyt wiele danych z zewnątrz, na których naprawdę moglibyśmy się teraz oprzeć. Jest wiele dziur w naszym programie. Świat jest niedokończony, niektóre wątki urywają się bez powodu, nic nie jest głębokie i na zawsze.

Odwagi! Nie jesteśmy halucynacją, za którą przyszło się nas uważać. Odczuwamy fale ciepła, mrowienie w sercu. Regularnie, przynajmniej trzy razy dziennie, utwierdzamy się w przekonaniu że istnieje życie przed śmiercią. W hotelach wciąż znaleźć można sparciałe egzemplarze Nowego Testamentu . Wszyscy więźniowie zostali objęci amnestią, wybaczyliśmy im. Jesteśmy dobrem.

Matka Mutacja. Uczyniła nasze życie doskonale psychodelicznym. Śnimy swoje dni. Nasze dni śnią nas. Nie pozostało zbyt wiele do zrobienia. Czas stoi w miejscu. Choć, podkreślę to mocno: nie na zawsze. Kiedy ruszy, nie będziemy go już mogli powstrzymać.

Jesteśmy bezrobotni. Nie posługujemy się żadną walutą. Agencje rządowe regularnie dostarczają nam mannę.

Moje myśli falują. W Twoich oczach wirują spirale. Jesteśmy jednym duchem. Krew szkockich spirytualistów i radzieckich architektów płynie w naszych żyłach, jesteśmy dziećmi Wszechświata. Nowy duch wrócił jako wielki tłusty baran. Nikogo nie zbawił, za nikogo nie skonał. Leżymy na jego futrze i wdychamy ostrą, świdrującą nozdrza i oczy woń. Krzyczymy ze szczęścia. Następnego dnia wpadamy do czarnej dziury. W naszej scenografii wciąż są braki.

Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wysyła nam życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Myślę, że robią to z przyzwyczajenia i braku lepszych pomysłów. Jesteśmy Suwerenną Republiką Ducha.

Nasza konstytucja mówi mniej więcej coś takiego: czyń swoją powinność, nie ustawaj w wysiłkach poznania swoich bliźnich, zachowaj spokój. Nie męczymy się, nic nie sprawia nam trudności. Poznaliśmy się na wylot. Znamy każdą myśl i uczynek.

Wszystko co było w nas dobre rozkwita. Niskie pobudki, słaba wola i arogancja wygasły ostatecznie. Przemoc jest wymarłą bestią, oglądaną w parkach rozrywki. Tak, mamy tu także parki rozrywki. I baseny ciągnące się kilometrami, wzdłuż lasów. Mamy świątynie dumania – małe drewniane domki na wysokich palach, wznoszące się nad polami. Mamy także naszą sztukę. Aplikujemy ją z mózgu do mózgu, z oka do oka. Sztuka płynie strumieniami i wiemy że jest w niej dobro. Nie kupujemy jej jednak, nie posiadamy. Nasze domy nie służą przechowywaniu przedmiotów. Wciąż istnieją za to muzea. Mają specjalną misję, hołubimy je. Są naszymi świątyniami, arkami przymierza, rydwanami ognia. W małych okrągłych kapsułach zapisujemy wszystkie spojrzenia jakimi ludzie obdarzyli przedmioty. Jest w nich pożądanie i podziw. Jest w nich miłość. Któregoś dnia wystrzelimy kapsuły w kosmos, będą orbitować i rosnąć w siłę. Z nich właśnie narodzi się nowe życie.

Oddaliśmy wszystkie nasze rzeczy do muzeów. Nie potrzebujemy już mebli, pamiątek (i tak pamiętamy wszystko), urządzeń kuchennych ani klatek dla zwierząt domowych. Muzea służą materii. Nasze domy są miejscem gdzie mieszka duch. Duch ma imię i numer identyfikacji podatkowej.

W naszej Republice nie ma granic. Nie ma budek ze strażnikami, zasieków i psów, szkolonych do wyszukiwania narkotyków. Emigranci napływają tutaj masowo. Żywi i martwi, wszyscy znajdą u nas miejsce dla siebie. Nasze domy są ich domami. Mogą koczować do woli w naszych sercach i pamięci, w pokojach gościnnych i kuchniach. Celebrujemy ich zwyczaje, wdychamy opary z ich kuchni. Kiedy trzeba rozkuwamy kajdany i niańczymy ich dzieci. Ogrzewamy się w ich cieple.

Nie starzejemy się i nie odmładzamy. Nie męczymy się ale i nie wypoczywamy. Nie jesteśmy głodni, ale nigdy nie jesteśmy nasyceni. Nasze ciała są jednocześnie zimne i gorące. Pulsują. W letnie noce widać fale gorącego powietrza płynące w stronę gwiazd. Jesteśmy jednym ciałem. Mamy miliony oczu i dłoni. Czujemy wszechświat mocniej niż on sam przeczuwać może nasze istnienie.
Poza tym wiemy już że jesteśmy całkowicie osamotnieni. Nie ma innych cywilizacji. Nigdy nie powitamy na naszej planecie żadnych Obcych, Przybyszy, Gwiezdnych Podróżników.

Czasami w grotach naszych zimnych serc płonie ogień, ale wtedy ociężałe głowy zaczynają wirować. To największa niedogodność stanu w którym się znajdujemy. Krzywe ściany, drżące podłogi, chylące się ku upadkowi budynki. Wpadamy w wiry, które wyrzucają nas prosto na betonowe plaże.

Nie grzeszymy: myślą, mową, uczynkiem ani zaniedbaniem. My jesteśmy myślą. Nasze ciała są lekkie. Poruszamy się z wdziękiem, bezszelestnie, unosimy się lekko nad ziemią. Przyszło do nas szczęście, które nie ma jeszcze swojej nazwy. Ssie nasze brzuchy, szumi w głowie. Myśl z naszej myśli, duch z naszego ducha. Imperator w skórze węża.

Wiemy też że świat jaki znamy skończy się równo z rok. Nie budzi to w nas żadnych emocji. Porzuciliśmy wszelkie lęki. Strach jest próżnym, małostkowym uczuciem. Wykarczowaliśmy go z pomocą Matki.

Chwała ludzkiemu spojrzeniu! Pożądliwemu i zachłannemu. To z niego narodzi się życie, to w nim odrodzimy się bez zgryzot i żalu.